Konkurs literacki
MOJE ...DZIESIĄT LAT



Danuta Waśko


Pisząc o swoim życiu i osiągnięciach nie sposób nie nawiązać do korzeni. Moi dziadkowie, ze strony mamy, mieszkali w Morenie. Dziadek Stefan był wiejskim muzykantem, samoukiem. Grał ze słuchu na pedałówce i bardzo ładnie śpiewał. Mama odziedziczyła po nim zdolności muzyczne. Rodzice mego ojca mieszkali w Aleksandrowie. Dziadek Konstanty miał młyn, który w zasadzie prowadziła babcia, bo dziadek budował młyny wodne i wiatraki. Między innymi w Romanach, Jedwabnem, Radziłowie, Klukowie. Obok tych zajęć grał na harmonii. Mój tata od małego rwał się do grania na harmonii, ale dziadek nie chciał dawać swego instrumentu, że może go uszkodzić i będzie problem z naprawą. Kupił mu więc skrzypce, bo jak mawiał: „gdy zerwie się struna, to kupi się drugą i po kłopocie". Mały Heniek pitolił na tych skrzypcach, ale nie było go komu uczyć więc się zniechęcił (po latach wrócił do skrzypiec i bardzo dobrze grał).
Miał tak silną potrzebę by grać, że zgłosił się jako nastolatek, na ochotnika do 33 Pułku Piechoty w Łomży do orkiestry wojskowej. Był bardzo zdolny, więc przyjęli go i tu dopiero zaczęło się prawdziwe granie. Był chłopcem dobrze zbudowanym - dostał do nauki największą w orkiestrze dętej trąbę tzw. bas. Potem uczył się gry na kontrabasie, skrzypcach i innych instrumentach.
W roku 1934 Józef Piłsudski podarował orkiestrze akordeon, na którym uczył się gry mój ojciec. Miał 23 lata, stopień kaprala, ukończoną podstawówkę, zdanych sześć egzaminów z muzyki, gdy nadszedł wrzesień 1939 roku. Walczył tak jak inni żołnierze aż do rozbicia i rozwiązania pułku. Gdy pułk był osaczony na bagnach wydano rozkaz, by zniszczyć wszystkie instrumenty. Ojciec nie wykonał tego rozkazu, żal mu było tego wymarzonego akordeonu. Ukrył go i po jakimś czasie odzyskał. Ten akordeon wiele razy w czasie okupacji uratował mu życie. Idąc z kolegami grał, a koledzy przenosili w futerale granaty lub inne zakazane przedmioty. Ojciec współpracował z AK, a mama była łączniczką. Po wojnie wyjechali z Łomży (by uniknąć aresztowania) do Malborka (tam się urodziłam), a następnie przenosili się z miejsca na miejsce, by po latach wrócić do Łomży. Moim pierwszym nauczycielem muzyki, mojego rodzeństwa, a także moich dzieci, siostrzeńca i bratanków był mój ojciec.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczął uczyć mnie gry na akordeonie. Pamiętam jednak, jak będąc w trzeciej klasie szkoły podstawowej grałam na zabawie choinkowej. Miał grać mój ojciec, ale coś mu wypadło (pracował wtedy w Orkiestrze Straży Pożarnej w Warszawie) i grałam ja. Nie wiem, kto wpadł na taki pomysł. Przyszedł chłopak z siódmej klasy i zaniósł mi akordeon do szkoły. Umiałam z dziesięć melodii i w kółko je grałam. Z mojego "repertuaru" pamiętam jedynie "Szła dzieweczka", a co więcej umiałam, dzisiaj już nie pamiętam. Panie nauczycielki bawiły się razem z dziećmi w szkolnej świetlicy. Były kółeczka, wężyki, zabawy ze śpiewem. Było to dla mnie wielkie przeżycie, dlatego utkwiło mi w pamięci.
Gdy byłam w czwartej klasie, to zostałam wytypowana wraz z innymi uczniami ze szkoły (prawdopodobnie za dobrą naukę) do wyjazdu na zabawę noworoczną do Warszawy. Bal odbywał się w Pałacu Kultury i Nauki. Mama zrobiła mi koronę z papieru, wykleiła szkiełkami ze stłuczonych bombek choinkowych i pelerynkę z karbowanej bibułki. Jednocześnie w wielu salach odbywały się różne imprezy (teatrzyki, filmy, występy cyrkowców). W jednej sali, cały czas grała orkiestra do tańca. Najważniejsza była jednak paczka ze słodyczami, jaką otrzymało każde dziecko.
Gdy już grałam na akordeonie, rodzice kupili fortepian taki długi, że zajmował pół pokoju i ojciec zaczął mnie uczyć na nim grać. Jak zaczynała się lekcja, to wtedy chciało mi się jeść, albo pić, albo siusiu, albo wszystko to na raz. Ojciec miał dużo cierpliwości, ale w końcu zaczęłam chodzić na lekcje do emerytowanej nauczycielki, która wcześniej uczyła w konserwatorium.
Gdy miałam 13 lat a siostra Urszula - 8, zdałyśmy do Szkoły Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Mieszkaliśmy wtedy w Sulejówku. Mama dowoziła siostrę, ja jeździłam sama. Trzeba nadmienić, że z Sulejówka do Warszawy trzeba było jechać pociągiem podmiejskim pięć stacji, a potem jeszcze kilka przystanków tramwajowych. Szkoła mieściła się na Pradze w ciasnych pomieszczeniach. Dotarcie do szkoły było bardzo czasochłonne i męczące. Pewnie dlatego siostra dosyć szybko przerwała naukę. Mnie rodzice kupili wiolonczelę i jeździłam jeszcze dwa lata. Rano szkoła podstawowa, po południu muzyczna. Teraz dzieci mają inne możliwości, aby tylko były chętne, to szkoły muzyczne mają w zasięgu ręki. W tym czasie rodzice oprócz pracy zawodowej grywali co sobota na zabawach (ojciec na akordeonie, koledzy z orkiestry na trąbce, saksofonie klarnecie, a mama na perkusji). Pewnego razu mama rozchorowała się i ojciec wziął mnie w zastępstwie. Miałam wtedy 14 lat, było ciężko, bo strasznie chciało mi się spać, ale jakoś wytrwałam. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam sobie modną sukienkę w grochy (taka z trzema falbanami od pasa, na sztywnej halce) i buciki tak zwane "bardotki". Wszystkie dziewczyny ubierały się jak francuska aktorka Brigitte Bardott.
Szkołę podstawową skończyłam w 1960 r. Szkołę średnią, a tym samym przyszły zawód, wybrałam samodzielnie – rodzice nic nie sugerowali. Zostałam przyjęta do żeńskiego, 5&ndasch;letniego Liceum Pedagogicznego dla Wychowawczyń Przedszkoli w Rabce. Bardzo się przydały moje umiejętności gry na instrumentach. Miałam surową, dystyngowaną, starszą panią profesor, Zofię Mrowec, która uczyła muzyki, śpiewu i prowadziła wszelkiego rodzaju zajęcia pozalekcyjne z tym związane (chór, zespół taneczny, zespół mandolinistów). Kogo wybrała, ten miał obowiązek uczęszczać na dane zajęcia. Ja należałam (musiałam) do wszystkich możliwych zespołów. W zespole mandolinistów grałam na gitarze. W dalszym ciągu kontynuowałam naukę gry na akordeonie i fortepianie. W szkole grałyśmy bardzo poważny repertuar, a na chórze śpiewałyśmy pieśni na trzy głosy. Narzucany repertuar nie podobał się nam. Zebrałam kilka koleżanek i po kątach uczyłyśmy się śpiewać modne wówczas przeboje. Następnie byłam inicjatorką powstania zespołu wokalno–muzycznego. W końcu nieśmiało zaczęłyśmy przemycać swój repertuar na różne uroczystości. Podobało to się koleżankom i profesorom, a także widowni w czasie występów poza szkołą. Nasza profesor od muzyki po jakimś czasie zaakceptowała nasze działanie i nigdy nie ingerowała w to, co robiłyśmy. Nawet gdy wyjeżdżałyśmy na przeglądy czy konkursy, miałyśmy swobodę w wyborze melodii i piosenek. Zespół nasz był ewenementem na owe czasy (same dziewczęta grające i śpiewające). Myślę, że dyrekcja doceniła naszą pracę, bo kupiono nam perkusję. Ja z ojcem chodziliśmy ją wybrać do sklepu muzycznego. Teraz dopiero zaczęło się granie. Dobrałam koleżankę, która do tej pory "grała" linijkami na ławce, a miała dobre poczucie rytmu i zaczęłam ją uczyć. Przekazywałam jej wiadomości i umiejętności, które przekazał mi wcześniej ojciec.
W roku 1965 zdałam maturę, a moja siostra Urszula zdała egzamin wstępny do mojego liceum. Przejęła pałeczkę do prowadzenia szkolnego zespołu, który ja zorganizowałam, bo też grała na różnych instrumentach. W czasie mojej nauki w liceum grywaliśmy rodzinnym zespołem na różnych zabawach. Na jednej z takich zabaw, w restauracji "Pod Gwiazdami" poznałam mojego przyszłego męża. Jest on starszy ode mnie o 8 lat. Podczas gdy ja się jeszcze uczyłam, on już pracował kilka lat w Krakowskich Zakładach Futrzarskich. Chodziliśmy ze sobą trzy lata zanim wzięliśmy ślub. Po maturze miałam iść na studia muzyczne, a Staszka zakład wytypował na studia do Niemiec lub Związku Radzieckiego. Skończył Technikum Przemysłu Skórzanego - kierunek futrzarstwo w Nowym Targu i nie było w Polsce uczelni, w której mógłby się dalej kształcić. Wobec takiego zbiegu okoliczności mój przyszły mąż przekonał mnie, że jak się rozjedziemy to nasze plany na wspólne życie mogą się nie spełnić. Ustaliliśmy, że się pobierzemy, a edukację odłożymy na później. On studiów nigdy nie podjął a ja naukę w Studium Nauczycielskim w Łomży, a następnie w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie - kierunek wychowane muzyczne, kontynuowałam, gdy miałam już trójkę dzieci.
W roku 1969 przyjechaliśmy z dwiema córkami do Łomży za namową moich rodziców. Początkowo mieszkaliśmy u rodziców, potem wybudowaliśmy swój dom. Rodzice przekazali nam część swojej działki.
Ja pracowałam w Przedszkolu nr 7, a następnie 18 lat w Państwowym Domu Dziecka jako wychowawczyni. Prowadziłam także zespół artystyczny – uczyłam dzieci grać, śpiewać i tańczyć. Przygotowywałam scenariusze i choreografię na różnego rodzaju akademie, konkursy i przeglądy. Przez te lata przewinęło się przez moje ręce dużo dzieci i młodzieży. Zespół odnosił sukcesy i w miarę upływu czasu przybywało nam dyplomów. Ja także otrzymałam wiele dyplomów i podziękowań "za rozwijanie zainteresowań artystycznych dzieci i młodzieży" i "za wkład pracy w przygotowaniu zespołu do przeglądów". Z Kuratorium Oświaty i Wychowania oraz Zarządu Wojewódzkiego TPD w Łomży otrzymałam podziękowania za moją pracę. W roku 1985 zostałam wyróżniona Odznaką "Za Zasługi dla Województwa Łomżyńskiego".
Pierwszym nauczycielem muzyki moich dzieci: Joli, Marty i Krzysia był mój ojciec. Od najmłodszych lat, jak tylko mogły utrzymać w ręku instrumenty, uczył je gry na skrzypcach i akordeonie. Dziadek zrobił małe skrzypeczki, bo wnuki sięgały po jego skrzypce. Gdy moje dzieci zaczęły chodzić do Państwowej Szkoły Muzycznej w Łomży, dziadkowie kupili im pianino. Jola jako główny instrument wybrała flet. Marta zaczęła się uczyć na klarnecie i nawet dobrze jej szło, ale ze względów zdrowotnych musiała zmienić instrument na akordeon. Krzysio uczył się na akordeonie w szkole muzycznej I stopnia, a następnie na altówce w szkole II stopnia. W roku 1976 we Wrocławiu zaczęto organizować Spotkania Muzykujących Rodzin. Nasza rodzina co rok, na jesieni wyjeżdżała na te spotkania. Te wyjazdy mile wspominamy; poznaliśmy tam wielu ciekawych ludzi z całej Polski. W tym czasie byliśmy zapraszani też na różne imprezy i przeglądy odbywające się w Łomży.
Swego czasu w różnych miastach kraju nagrywano program telewizyjny pod nazwą Studio Otwartych Drzwi. Był to program ukazujący osiągnięcia danego terenu. Miedzy poważnymi tematami społeczno- gospodarczymi pokazywano różne zespoły artystyczne. W Łomży nagranie odbywało się w Hali Targowej na Starym Rynku.
Zainteresowanie naszą rodziną było duże. Przyjeżdżały do domu ekipy telewizyjne, radiowe oraz redaktorzy różnych gazet i czasopism. Nie sposób pamiętać dokładnie o wszystkim, co się wtedy działo. Z czasem nasz rodzinny zespół liczył 13 osób, ale nie była to pechowa trzynastka.
Po przejściu na emeryturę miałam dużo wolnego czasu. Skorzystałam więc z okazji, że poproszono mnie, abym przygotowała z młodzieżą z Zespołu Szkół Weterynaryjnych w Łomży jakiś program na Przegląd Dorobku Artystycznego Zespołów Młodzieżowych Szkół Rolniczych woj. Łomżyńskiego. Oczywiście, bez namysłu zgodziłam się i zaproponowałam "Miodobranie na Kurpiach". Młodzież zdobyła na tym przeglądzie III miejsce, dyrekcja prosiła, aby pokazać przedstawienie na uroczystości rozdania świadectw maturalnych. Wiele radości i satysfakcji przeżyłam pracując z tą młodzieżą. Otrzymałam za to piękne podziękowanie.
Następnie zaczęłam rozglądać się za kolejnym zajęciem dla siebie. Przez jakiś czas chodziłam na próby Zespołu "Maryna", który prowadziła moja mama. Przygrywałam na akordeonie, wyjeżdżałam na przeglądy, ale chciałam stworzyć coś swojego, samodzielnego. Zaczęłam pracować jako wolontariuszka z osobami niepełnosprawnymi w Fundacji "Citon". Spotykaliśmy się raz w tygodniu i śpiewaliśmy znane pieśni i piosenki. Na te spotkania przychodziło ponad 100 osób. Grałam na spotkaniach i ogniskach, prowadziłam zabawy na powietrzu. Wyjeżdżałam w ramach wolontariatu na turnusy rehabilitacyjne jako opiekun grup między innymi do Ciechocinka, Inowrocławia, Augustowa. Nieodłączną częścią bagażu był zawsze akordeon i dobry humor. Po jakimś czasie zaproponowałam stworzenie zespołu folklorystycznego przy Fundacji. Warunkiem uczestniczenia w zespole było postaranie się we własnym zakresie strój kurpiowski. Chętne koleżanki sięgnęły po swoje oszczędności, zakupiły materiały i zaczęły szyć, wyszywać, szydełkować, aż powstały piękne stroje. Jednocześnie trwały próby i nauka pieśni kurpiowskich oraz opanowanie gwary. Wymyśliłam nazwę zespołu "Łomżyniacy".
Zespół powstał 15 marca 1997 r., a chciałam zgłosić jego udział w Dniach Kultury Kurpiowskiej w Nowogrodzie, który miał się odbyć w dniach 5-6 lipca tegoż roku. Trzeba było brać się do roboty, bo czasu było niewiele. Spotykałyśmy się nawet dwa razy w tygodniu, aby jak najlepiej się przygotować. No i zdążyłam – stroje i repertuar był gotowy. Tak zaczęła się przygoda ze śpiewem osób, które nigdy nie należały do żadnych zespołów, teraz okazało się, że są potrzebne sobie nawzajem i ludziom, którzy ich słuchają. Z czasem doszli mężczyźni i zespół się powiększył. Umilaliśmy występami czas osobom niepełnosprawnym (ogniska, spotkania opłatkowe, wielkanocne ftp.). W styczniu 1998 r. (w rok po rozpoczęciu działalności) zdobyliśmy I miejsce w Kolnie na Wojewódzkim Przeglądzie Teatrów Wiejskich i Obrzędowych za widowisko "Po kolędzie z kozą" według mojego scenariusza opartego na dawnych zwyczajach kolędowania na Kurpiach. Od chwili powstania zespołu mój mąż aktywnie w nim uczestniczył na scenie, a także wykonywał potrzebne rekwizyty (gwiazdę, szopki, kozę, turonia itp.). Ja pełniłam rolę kierownika, reżysera, choreografa, akompaniatora i wykonawcy na scenie. Nie sposób wyliczyć wszystkich nagród, dyplomów podziękowań, jakie "Łomżyniacy" otrzymali. Kilkakrotnie braliśmy udział w Dniach Kultury Kurpiowskiej w Zbójnej, parę razy wyjeżdżaliśmy na Przegląd Amatorskich Zespołów Seniorów do Sokółki oraz Węgorzowa (latem na Jarmarki Folkloru, a zimą na Przeglądy Widowisk Kolędniczych). Występowaliśmy także w Czyżewie, Małym Płocku i Hajnówce oraz na różnych imprezach okolicznościowych w Łomży.
Ćwiczyliśmy bardzo dużo, doskonaliliśmy umiejętności i byty tego efekty. Byłam bardzo wymagająca i stanowcza w stosunku do swoich koleżanek i kolegów, co mi często wypominali. Po rozwiązaniu Fundacji "Citon", "Łomżyniacy" działali pod patronatem Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów w Łomży. Za swoją działalność zostałam wyróżniona w roku 2000 Złotą Odznaką Honorowa "za szczególne zasługi dla Związku".
Ponad pięć lat pracowałam z zespołem jako wolontariusz, była to wielka frajda, że do życia starszych ludzi, często chorych mogę wnieść trochę radości, optymizmu i pomóc stać się ludźmi aktywnymi. W tym samym czasie pracowałam na % etatu jako muzykoterapeuta w Warsztatach Terapii Zajęciowej w Łomży, a następnie w podobnych warsztatach w Płatnicy. Ukończyłam kurs specjalistyczny, który uprawniał mnie do pracy z osobami niepełnosprawnymi ruchowo i upośledzonymi umysłowo. W roku 2001 kupiliśmy z mężem siedlisko na wsi, 16 km od Łomży i zamieszkaliśmy tu na stałe. Z tego też powodu zakończyła się moja działalność z "Łomżyniakami" i nieco później przestałam pracować w warsztatach z niepełnosprawnymi. Dojazdy do Łomży i Piątnicy okazały się niestety zbyt uciążliwe. Lubiłam tę moją pracę z ludźmi, powstały między nami silne więzy emocjonalne. Mam wielu przyjaciół i znajomych. Często ich odwiedzam i zapraszam do siebie na wieś.
W roku 2002 postanowiłam założyć zespół dziecięcy na wsi. Dyrekcja Szkoły Podstawowej w Chludniach udostępniła salę do ćwiczeń. Zainteresowanie wśród dzieci było bardzo duże. I tak powstał zespół "Słoneczko", który skupia dzieci z kilku okolicznych wsi. Zmobilizowałam mamy do uszycia strojów.
Przez niespełna trzy lata działalności zespół wyjeżdżał na różnego rodzaju przeglądy. Mamy wiele dyplomów i pokaźną kronikę ze zdjęciami. Byliśmy między innymi na występach w Łomży, Kolnie, Zbójnej, Małym Płocku, Węgorzewie, a także braliśmy udział w wielu imprezach okolicznościowych. Niestety jest duża rotacja w zespole z powodu odchodzenia dzieci do gimnazjum. Od ł marca br. prowadzę zajęcia umuzykalniające w GOK-u w Małym Płocku. Dzieci są chętne i zadowolone. Mam nadzieję, że niedługo wystąpią dla rodziców. Występy są jednym z elementów mobilizujących dzieci do pracy i uwierzenia w swoje możliwości. W moim zamyśle jest połączenie w przyszłości dzieci z Chludni i Małego Płocka w jeden zespół "Słoneczko".
Chcę podkreślić, że przez całe moje życie robię to co lubię i dlatego daje mi to dużo zadowolenia i satysfakcji. Miałam także dużo szczęścia w życiu &nsdah; wspaniałych rodziców, dobrego męża, z którym przeżyłam szczęśliwe lata (10 lipca br. minie 40 rocznica naszego ślubu), trójkę dzieci, które wyrosły na mądrych i wrażliwych ludzi. Wszyscy ukończyli studia, robią to co lubią i pracują z oddaniem w swoich zawodach, a także udzielają się społecznie.
Rodzina jest moim największym sukcesem życiowym i była zawsze na pierwszym miejscu.

do góry

Strona główna
Copyright © kek 2005
Gdybyś chciał skorzystać z naszych dóbr wystarczy, że napiszesz do admina i wspomnisz o naszym adresie u siebie.